|
Stajenka Miejsce, którego nam brakowało :)
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
haneczka
Dołączył: 23 Gru 2005
Posty: 448
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Sosnowiec
|
Wysłany: Pią 13:42, 23 Cze 2006 Temat postu: Mój pierwszy instruktor |
|
|
Jestem ciekawa jaki wpływ na Wasze umiejętności, ewentualną karierę sportową czy w ogóle połknięcie "bakcyla" wywarł pierwszy instruktor albo jeden z pierwszych, u którego więcej jeździliście. Czego się wtedy nauczyliście, co było pozytywne, co Waszym zdaniem negatywne. To znaczy bardziej chodzi mi o edukację jeździecką, a nie np. o to, że się w dziciństwie było oprowadzanym na koniu. Czy są może wśród Was osoby, które są samoukami ?
Napiszę może troszkę o moich początkach. Pierwsza była instruktorka, ale niewiele u niej pojeździłam, bo konie zachorowały na grypę i jeździliśmy tylko stępem do lasu co drugi dzień. Potem jeździłam przez parę lat na PGR-owskich koniach i instruktor też był stamtąd. Niestety jazda na ujeżdżalni polegała głównie na jeździe kłusem bez strzemion, co wprawdzie wyrabiało zapewne dosiad, ale poza tym to jego uwagi ograniczały się zazwyczaj do zwrócenia uwagi typu "łyda" albo "a czemu pozrywałaś wodze?", kiedy spadłam z brykającego konia, a ten galopując beze mnie na grzbiecie zaplątał się w wodze i je pozrywał.
Przyznaje, że moim marzeniem było jeżdżenie w teren i jestem właściwie takim rekreantem terenowym, ale jeżdżac potem w innych miejscach zdałam sobie sprawę, że ten czas, który spędziłam na ujeżdżalni można było o wiele lepiej wykorzystać i mogłabym się o wiele więcej wtedy nauczyć. Na pewno pozostało mi z tamtych czasów to, że nie dyskutuje się odnośnie przydzielanego mi konia (chociaż przyznam szczerze, że teraz nieraz "uśmiecham się", zeby dostać tego konisia, którego lubię).
Poza tym nie bardzo lubię galopować na ujeżdżalni, bo nie byłam tego raczej uczona, a galop na ujeżdżalni zdarzał sie wtedy, kiedy koń postanowił sobie sam pogalopować i kończyło się to dla mnie często bliskim spotkaniem z matką ziemią. Acha zapomniałam jeszcze napisać, że te konie rzadko były wypuszczane i czasami wsiadaliśmy na kobyłki, które ostatnie dwa tygodnie spędziły w stajni.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
martik
-admin z przypadku-
Dołączył: 17 Lis 2005
Posty: 9231
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Czekolandia Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 21:13, 23 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Totalnego końskiego bakcyla połknęłam dzięki instruktorce z Raduszyna, zaraz po tym jak trafiłam do tamtejszej stajni Wcześniej jeździłam konno ale nigdy nie czułam czegoś podobnego, jak w Raduszynie.
Czym różniła się ta osoba od poprzednich? Przede wszystkim podejściem do tematu. Od razu, od pierwszej jazdy była praca nad sobą po to, by nauczyć się jak nie robić koniowi krzywdy. Bardzo to do mnie docierało, że mam tak jeździć, żeby oszczędzać koński grzbiet i pysk. Bardzo mi na tym zależało.
Podobała mi się praca, stawianie sobie zadań i ich wypełnianie. Instruktorka traktowała mnie bardzo poważnie, widziała, że chcę się nauczyć i często dawała mi trudniejsze niż innym zadania, które na początku oczywiście mi nie wychodziły ale że jestem cholernie ambitna, tak długo coś powtarzałam aż w końcu się udało. Widziałam, że jej (instruktorce) też się to podoba, że lubi pracę ze mną, bo słucham, nie dyskutuję, robię a jak mam o coś zapytać, to dopiero po wyczyszczeniu konia, np. w siodlarni.
Od początku też musiałam nauczyć się czyścić konia (i to jest takie TOTALNE, gruntowne czyszczenie- instruktorka miała w zwyczaju sprawdzanie za każdym razem, własną ręką grzbietu, miejsc pod popręgiem, czy przypadkiem nie ma zaklejek), siodłać go, konserwować sprzęt a także... czyścić stajnię, sprzątać w siodlarni, zadawać paszę, mimo, że to była normalna szkółka i za jazdy płaciłam pełną składkę. Oczywiście to była dla mnie przyjemność a nie narzucona robota.
Jazdy w Raduszynie były bardzo interesujące i nie ograniczały się jedynie do poruszania się w trzech chodach. Uczyliśmy się wielu pożytecznych rzeczy, przede wszystkim stabilności dosiadu, równowagi, dużo jeździliśmy na ujeżdżalni ale regularnie wyjeżdżaliśmy też w teren- to była nagroda za ciężką pracę na maneżu. Z moją pierwszą prawdziwą instruktorką przeżyłam pierwsze rajdy, które niesamowicie mi się podobały. Pierwsze poważniejsze i KONTROLOWANE skoki. Ech, to były piękne czasy...
Pozostało mi z nich bezwzględne dbanie o dobro konia, jako istoty ode mnie zależnej, zasada bezpiecznej jazdy (zawsze w kasku, bez szaleństw, jeśli nie jestem pewna, że jest bezpiecznie) i dbania o sprzęt (każdy, nawet ten szkółkowy).
Pierwsza instruktorka zaszczepiła we mnie chęć do samodoskonalenia. Dużo rozmawiałyśmy po jazdach, rozprawiałyśmy o kwestiach teoretycznych a potem sprawdzałyśmy je w praktyce. Mogę śmiało powiedzieć, że dzięki mojej pierwszej prawdziwej instruktorce ja sama dzisiaj jestem instruktorem
To już prawie koniec ale byłoby nie fair, gdybym nie wspomniała o drugim instruktorze, który sprawił, że po latach w siodle oczy otworzyły mi się na nowo i zrozumiałam, że to, co do tej pory robiłam to była zaledwie namiastka jeździectwa...
Skopiuję to, co już wcześniej napisałam, bo nie znajduję innych słów aby lepiej opisać co dał mi ten instruktor...
Spotkałam w życiu wielu instruktorów, każdy z nich inaczej prowadził jazdę i na co innego zwracał uwagę. W inny też sposób przekazywał wiedzę.
Dlaczego Lechita jest nieprzeciętny i zupełnie wyjątkowy?
Po pierwsze dlatego, że ma pomysł na prowadzenie jazdy. Że doskonale wie od początku do końca co chce zrobić. Swoje pomysły modyfikuje wg potrzeb jeźdźca i konia. Jest spontaniczny, dlatego jazda z nim jest ciekawa i nie nuży.
Dla mnie bardzo ważne było to, że Lechita potrafi słuchać. Doskonale rozumie reakcje jeźdźca i się do nich dostosowuje. Jeśli czuję się dobrze w jakimś ćwiczeniu to robimy je tak, żebym uczucie zadowolenia zapamiętała i by pomogło mi w momencie, gdy coś nie będzie już tak dobrze szło.
Ważne w trakcie jazdy jest tłumaczenie jeźdźcowi dlaczego coś ma wykonać. Nie chodzi mi o omawianie każdej komendy, jednak istotne zagadnienia należy wyjaśnić, bo to niesamowicie ułatwia wykonanie polecenia. Jeśli ktoś mi mówi "pięta w dół", to to brzmi dla mnie jak nic... jak dwa słowa... Tymczasem wyjaśnienie, że jeśli cofnę całą nogę z kolanem i piętą pomoże mi wygodniej i luźniej usiąść, od razu inaczej na mnie wpływa i wiem jaki będzie efekt, tego czego się ode mnie wymaga.
Co jeszcze jest ważne... Po raz pierwszy zdarzyło się tak, że ktoś zwrócił na mnie 100% swojej uwagi. Słowa pokrzepienia są bardzo ważne, tak samo ważne jak zwrócenie uwagi, że coś jest nie tak. Gdy widziałam, że mi nie idzie Lechita jakoś tak mnie zajmował następnym ćwiczeniem, że za chwilę powrót do poprzedniego odbywał się bezboleśnie i bezproblemowo.
Duża umiejętność trafienia do jeźdźca. To ciężko opisać ale gdybym była zawodnikiem, chciałabym mieć takiego trenera, który kiedy potrzeba wesprze a kiedy należy "przyciśnie" do pracy głośnym "raz, dwa, raz, dwa".
Na koniec oczywiście muszę napisać, że jednak doświadczenie Adama w pracy z końmi i ludźmi widać na każdym kroku. Dzięki temu, że to jest jego pasja, potrafi bez podniesionej głowy przekazać wszystko co najważniejsze. Uczeń czuje się przy tym swobodnie i absolutnie nie jest traktowany z góry. To IMHO też bardzo duża zaleta.
Pozdrawiam obydwoje instruktorów Za wszystko, co od nich otrzymałam serdecznie dziękuję
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
nongie
Dołączył: 18 Lis 2005
Posty: 9086
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: woj.opolskie
|
Wysłany: Nie 11:22, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Nie licząc kilku dość przypadkowych przejażdzek, pierwsze miejsce w ktorym zaczełam regularnie jeździć, to ówczesny ZT Koźle. Obiekt położony na wyspie (wokół rzeka Odra), niby w środku miasta a inny świat. Zabudowa z czerwonej cegły pamiętała 20-lecie międzywojenne, kiedy pełniła rolę koszarów dla niemieckiej kawalerii (podobny typ stajni stanowiskowych, jak w wielkopolskich SO np. Gniezno, Sieraków). Po wojnie było tam Stado Ogierów, potem rożne oddziały stadnin a teraz stajnie są prawie puste i niszczeją. Kiedy zaczełam jeździć, było tam chyba ponad 100 koni z rożnych stadnin - przygotowywano je pod siodło i do zaprzęgu po czym sprzedawano na corocznych aukcjach w Książu za granicę - głownie do Włoch i Niemiec. Z tego też powodu konie na ktorych jeździliśmy ciągle się zmieniały - jedne sprzedawano, inne się na ich miejsce pojawiały. Jeździliśmy m.in. na folblutach, wielkopolakach, półkrewkach z wegierską krwią, mur-insulanach, arabach, koniach zimnokrwistych i śląskich. Rekreacja była działalnością uboczną a tłumnie zjeżdzające na nią dzieciaki - udręką mastalerzy
Jazdę prowadził zwykle koniuszy albo któryś z jego synów. Synowie niespecjalnie się przykładali - ograniczali się do kontrolowania sposobu siodłania (żeby nie było odparzeń) i podawania od czasu do czasu śpiewnych komend "kłusem marsz" "do stępa" "zmiana kierunku przez ujeżdzalnię kłusem marsz". Jazda odbywała się na krytej ujeżdzalni, w zastepie i biada temu kto samowolnie próbowal się z zastępu wyłamać (np. spadając). Bardziej wprawni jeździli na pierwszej godzinie, na drugiej średniacy, a w środeczku stępowali oprowadzani początkujący. Monotonię tych jazd urozmiacały konie - odstane po tygodniu nieróbstwa wyprawiały takie rzeczy, o ktorych dzisiejszym szkółkowiczom się nie sniło: były często gęsto baranki, poniesienia a raz nawet wleczenie jeźdźca.
Koniuszy Mysiak był miłośnikiem wojskowego drylu. Zawsze w odprasowanym stalowym mundurze, w charakterystycznej stadninowej czapeczce (pamiętacie "Karino"?), mówił krótko, wyraźnie, po krótkim zastanowieniu i chodził jak wojskowy. To od niego dowiedziałam się najwięcej - choć wtedy jeszcze nie umiałam tego docenić. Z tamtych czasów zostało mi umiłowanie do kadryla i szacunek dla "starej szkoły", ktora moze nie widowiskowa, ale koniom było z nią dobrze. Wielki nacisk kładziono na porządne czyszczenie przed jazdą, dopasowanie sprzętu i zachowanie zasad bezpieczeństwa.
O 8.30 należało się stawić w stajni - to był czas, zeby przejść się długimi stajennymi korytarzami, zajrzeć do ulubieńca, popodziwiać nowe konie. Przed 9.00 należało stać grzecznie pod siodlarnią, zeby po otwarciu przez koniuszego załapać się na najlepsze siodło i toczek. Maruderom zostawały 3 obciachowe, niewygodne kulbaki i koszmarne plastikowe kaski w kolorach do wyboru: czerwonym i zółtym. Punkt 9.00, stukając oficerkami wkraczał Koniuszy i otwierał swoj magiczny zeszycik, w ktorym wszystkich nas zapisywał, kasował 100 zł (te z Waryńskim) pluz 2 zł na ubezpieczenie. Nieletni mieli obowiązek stawić się po raz pierwszy z rodzicami, ktorzy udzielali pisemnej zgody na uczestnictwo w jazdach. Rozdzielanie koni było dla nas tak emocjonujące, ze niektorzy mieli mdłości z nerwów. Do teraz miewam przed jazdami...
Rok 1984 - Nongie na klaczy Kośba w obciachowej kulbace.
Białe gumiaki zastępowały oficerki. Do zdjecia pozwolili mi zdjać kask i wyjechać przed stajnię.
Ze sprzętem udawaliśmy się do wyznaczonego konia i zaczynaliśmy czyszczenie. Oczywiście szczotek, kopystek i zgrzebeł było mniej niż koni i o nie rownież toczyła się nieustanna walka. Nowym instruktor pokazywał siodłanie za pierwszym razem, potem musieli radzić sobie sami, ewentualnie prosić o pomoc starszych stażem. Po osiodłaniu należało obrócić konia w boksie (tak zeby stał zadem do żłoba) i czekać na resztę. Kiedy wszysycy byli gotowi - koniuszy przechodził korytarzem i kontrolował dopasowanie rzedów. Potem gęsiego, z zachowanie odpowiednich odstępów udawaliśmy się na krytą ujeżdzalnie. Kiedy wszystkim udało sie wdrapać na siodło, formowal się zastęp i zaczynała jazda. W czasie jazd surowo wzbronione były wszelkie rozmowy i śmichy- chichy, samowolne wjeżdzanie do srodka bez komendy, najeżdzanie na ogony (wiele koni kopało). Jazda typowa - stęp, potem kłus anglezowany, wysiadywany, wysiadywany bez strzemion, pod koniec jazdy czasem galop (indywidualny z dojeżdzaniem do ostatniego). "Palce do konia pięty na dół" to byla najczesciej powtarzana komenda. Czasem na ostatni stęp jechaliśmy w teren - to było więlkie przezycie i nagroda.
Około roku 1987 - w terenie. Ktoś własnie zglebił i siada na konia, cały zastęp czeka.
Po jeździe rozcieranie konia słomą i to co lubiłam najbardziej - pętanie się po stadninie, zaglądanie w każdy kąt i asystowanie masztalerzom przy robocie. Niektorzy nas gonili, a niektorzy pozwalali sobie pomagać - np. przy odpasach szef pchał wózek korytarzem i napełniał nam miski, ktore wsypywaliśmy koniom do żłobów. Od czasu do czasu mruczał "do tego sam pójdę, bo lubi przycisnać". W nagrodę za pomoc sadzał nas na chwilę na arabie Cesarzu - ktory był koniem łagodnym i uwielbianym przez dzieciaki. Podglądaliśmy krycie śląskimi ogierami i załadunek koni sportowych przed zawodami, ganialiśmy ogromne stada przed 3-cią stajnią, sprowadziliśmy (czasem gubiąc buty) klacze ze źrebakami z odległych pastwisk, wcinaliśmy orzeszki buczynowe przed budynkiem dyrekcji, asystowaliśmy przy zabiegach weterynaryjnych i na zawodach skokowych organizowanych w Koźlu co rok. Słynny Himeryk - na ktorym s.p. Zygmunt Rozpleszcz zdobyl medal w MP pochodził własnie z Koźla - jeździł na nim początkowo Stanisław Lorek.
I tak naprawde, to była ta najcenniejsza nauka ktorą stamtąd wyniosłam - możliwość obcowania z końmi nie tylko via siodło i tranzelka. I za to dziękuję tym wszystkim ludziom, ktorych nazwisk już nie pamiętam, a ktorych bezinteresowność i dobre serce zapamiętałam do dzisiaj.
Ostatnio zmieniony przez nongie dnia Nie 22:48, 25 Cze 2006, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
guli
Gość
|
Wysłany: Nie 12:14, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Ja zaczęłam w prywatnej stajni, zresztą przypadkiem.
Pewnie uznałam,że w moim wieku, to juz wszystko wypada
Zresztą namówiła mnie córcia.
Pierwsza jazda- lonża trzy kółeczka-potem pomocnik instruktora, popatrzył na mnie ze złością/ no fakt było po 20/ i powiedział.Oszukuje pani, musiała juz kiedyś jeździć, prosze jeździc samej .Odpiął lonżę , no i jeździłam sama.Przyznam nieskromnie, ze anglezowanie nie sprawiało mi problemów- nie wiem czemu.
I tyle było mojej nauki na lonży.
Nastepny raz , to instruktor uznał,że moge jechac w teren
Fakt,ze stepo- kłus, ale ciągle tereny.
I tak przez trzy miesiące.Galopować tez uczyłam sie w terenie.i to nie było 50 m, tylko kilka razy po dużo więcej.
Biedny kon w tych pierwszych galopach <eh?>
Ale nie powiem- gdzie potem pojechałam, to zawsze zauwazano, że pewnie czuję sie w półsiadzie- właściwie to do dzisiaj nie sprawia mi to trudności.
Byłam "kotem"/ dopiero niedawno na to wpadłam/ i ciągle dostawałam wypłocha- araba.
Jak się kiedys zapytałam dlaczego ja, to dostałam szczerą odpowiedź- bo nikt nie chce na nim jeździć, a Ty jakoś się na nim trzymasz <eh?>
No tak- spadłam z niego tylko 4 razy
Ale nauczyłam się na nim czujności, obserwacji konia, kiedy zaczyna wpadac w panikę i przezwyciężania strachu.
Jak pojawił się Fangor to przesiadłam się na niego i już prawie do końca na nim jeździłam.
Naukę na ujeżdżalni zaczełam po 5 mies, może później.
I od razu głeboka woda- skoki/ co zreszta lubiłam/ oczywiście niewysokie, próby galopu w siadzie- trudne, bo konie nie potrafiły wolno galopować, przyzwyczajone do szybkich terenów.
Ale zaszczepił mi miłość do jazd po lasach, polach.
cdn.. bo musze zmykać
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
conii
Dołączył: 24 Lut 2006
Posty: 98
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: www.lesniczowka.mazury.pl Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 14:13, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Dlaczego Lechita jest nieprzeciętny i zupełnie wyjątkowy?
:)Bo jest!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
martik
-admin z przypadku-
Dołączył: 17 Lis 2005
Posty: 9231
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Czekolandia Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 18:23, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Nongie, piękna historia. Czytałam z zapartym tchem
Conii... Ekhm A co Ci Lechita zrobił, że tak twierdzisz?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
conii
Dołączył: 24 Lut 2006
Posty: 98
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: www.lesniczowka.mazury.pl Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 19:48, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Jest jedynym ,który mnie odwiedził.I z przyjemnos.cią i uznaneim sledziłem jego zabawy z moimi końmi róznej wielkości i jeżdcami hehehe tez róznej wielkości!!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
guli
Gość
|
Wysłany: Nie 20:46, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Ale tak naprawde niczego nie uczył- zresztą nikt tam,
Były tylko komendy wolta/ nawet nie wiedziałam co to/ przekątne itd.Ale nie powiem tłumaczył, ale techniki jazdy, znaczy, nauki nic.
Pokupowałam ksiązki i zaczęłam cos tam dowiadywać się i jeździć po róznych szkółkach.
Najgorsze,ze nic nie umiałam zrobić przy koniu, bo ubierali mi sami.
Po roku zaczęłam domagać sie,żeby pokazali mi jak się czyści kopyta.
Tak naprawdę obsługi naziemnej konia nauczyłam się przy Kubie
Tak naprawde to był jedyny mój stały instruktor.Ale wspominam bardzo fajne tereny- zimą przeważnie tylko we dwoje, bo mało chętnych, las w sniegu.
Jak czytam co pisze Nong, to zupełnie inny świat
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
haneczka
Dołączył: 23 Gru 2005
Posty: 448
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Sosnowiec
|
Wysłany: Nie 21:14, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Rzeczywiście opowieść Nong jest niesamowicie nostalgiczna i świetnie się ją czyta.
Cytat: | Najgorsze,ze nic nie umiałam zrobić przy koniu, bo ubierali mi sami.
Po roku zaczęłam domagać sie,żeby pokazali mi jak się czyści kopyta |
Ja muszę przyznać, że na brak obsługi naziemnej nie mogłam narzekać. Oprócz czyszczenia, było jeszcze karmienie koni i nawet sprzątanie dawno nie sprzątanego boksu. W czasie letnich obozów jazdy w teren były o siódmej rano i żeby się na teren załapać trzeba było karmić konie o piątej rano. Mimo, że jestem z natury śpiochem to myślicie, że zdarzyło mi się kiedyś zaspać ( i to po ogniskach i innych imprezach ).
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kawa
Gość
|
Wysłany: Nie 21:57, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Mój pierwszy instruktor to byla mloda dziewczyna - młoda ale bardzo kompetentna osoba.W zasadzie zadzieczam jej dobre początki,będące napędem do dalszej nauki.Byl to 2 tygodniowy kurs ,dla dzieci ,i ja sie zalapałam,Troche mi było wstyd że ja taka dorosla i kupa dzieci które już coś umią a ja zero.Moja oczywiście córa juz jeżdzila rok ,i niestety ciagle mnie strofowała-żle to ,żle tamto[ i tak jej zostalo do dziś i jest to uzasadnione].Już pierwszego dnia postawiono mnie przy koniu ,i nastapiła nauka czyszczenia ,potem była lonża -pierwsze łapanie równowagi na koniu ,jakieś 15 minut.Musze dodać ,że na naszej ujeżdżalni jest specjalny okólnik ,na którym poczatkujący jeżdzcy mogą na konikach w zastepie zacząć samemu powodować koniem . Ten kurs organizowała Spółdzielnia Mieszkaniowa- podstawiala nam autobus a my oplacalismy sobie kurs . Rano jak przyjeżdżalismy przychodzil instruktor ,rozdawał woreczki ze szczotkami i maszerowaliśmy czyścic konie,potem było sprawdzanie czystości koni ,podzial koni ,sprawdzenie kto na czym już jezdzil ,siodlanie ,znowu sprawdzenie czy poprawnie,i maszerowalismy z konmi w reku na ujeżdżalnie.Potem wsiadanie i step z gimnastyką na koniu .To były świetne początki ,takie jakie kazdemu życze.Na owym okólniku spędzilam duzo czasu i nauczylam sie wszystkich chodów-ale człowiek czuł się bezpiecznie .W tej szkółce spędziliśmy jakieś dwa lata ,a byla to szkólka przy energ Rybnik.W miare nauki i postepow niestety chcialyśmy nauczyć sie czegos wiecej ,i tak trafila Justyna do sportu a ja z nią [dowożąca].Wszystko to co podstawowe, własnie nauczyła mnie ta młoda dziewczyna ,mój pierwszy instruktor.Jej zawdzieczam to że po pierwszym upadku z konia, nie zwialam gdzie pieprz rośnie.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
varsica
Dołączył: 17 Lut 2006
Posty: 216
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany: Nie 22:24, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
O moim pierwszym instruktorze mogępowiedziećtylko tyle: co chwila mówił do mnie kwiatuszku, skarbie itp. (co wcale mi się nie podobało) i kazał mi przez 4 pierwsze lonże jeździć kłusem bez strzemion aż złapałam równowagę na tyle, że spokojnie jechałam bez trzymania. Na 5 lonży uczyłam się anglezować. Tych lonży było chyba 11 lub 12 (do tego solidnie się przykładali). A jak zaczęłam jeździć sama na placu, to już ktoś inny mnie uczył, ale to nie była nauka tylko wożenie tyłka kiedy koń szedł za koniem. znastępnie była zmiana stajni i tam dopiero zaczęła się porządna nauka (niestety ten instruktor już nie uczy).
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
nongie
Dołączył: 18 Lis 2005
Posty: 9086
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: woj.opolskie
|
Wysłany: Nie 22:45, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Dołożyłam fotki. Tylko nie padnijcie ze śmiechu - takie czasy były
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kawa
Gość
|
Wysłany: Nie 22:50, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
Nonia ,ale masz mine? :smt081
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
nongie
Dołączył: 18 Lis 2005
Posty: 9086
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: woj.opolskie
|
Wysłany: Nie 22:54, 25 Cze 2006 Temat postu: |
|
|
No co no co.
Minę do zdjecia wypadało mieć poważną - zadnych śmichów chichów
Jeszcze dwie fotki z 1988 albo 1989 roku
Koniuszy Mysiak ogląda koniu kopytko
Nongie na tle zabudowań stajennych (3-cia stajnia). Wsiadłam tylko do zdjęcia, dlatego w klapeczkach.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|